czwartek, 7 lutego 2008

Lech J. Majewski

Lech Majewski, Malwa w LO nr 5
strona domowa -biografia http://www.lechmajewski.art.pl/bibliografia.php znamy jego biografię od 1971 z osobistych kontaktów, ale o tym na razie sza
Urodziłem się w Stalinogrodzie przy ulicy Armii Czerwonej. Dzisiaj nie ma już tamtego miasta ani tamtej ulicy, ale dom, który tam stał, stoi nadal - powiedział w rozmowie z nami Lech Majewski, reżyser "Angelusa".
Grzegorz Wojtowicz: Aktorzy występujący w "Angelusie" posługują się gwarą śląską. Dlaczego zdecydował się pan na taki zabieg?
Lech Majewski: Wychowałem się na Śląsku, sam mówię perfekcyjnie po śląsku, film jest o Śląsku, w związku z tym wykorzystanie śląskiej gwary wydawało mi się w pełni uzasadnione. Dzięki wykorzystaniu tej gwary chciałem jeszcze dobitniej podkreślić specyfikę tej śląskiej kultury. W Polsce oprócz śląskiej jeszcze tylko kultura góralska wytworzyła swój cały system, począwszy od języka poprzez stroje, architekturę, zwyczaje a na muzyce skończywszy. Oczywiście palmę pierwszeństwa w portretowaniu Śląska dzierży Kazimierz Kutz i nie zamierzam się z nim ścigać, ale też wydaje mi się, że mój film opowiada o Śląsku w nieco inny sposób. To, co mnie zawsze raziło w filmach Kazimierza Kutza, to udział profesjonalnych aktorów, którzy udają, że mówią po śląsku.

Przeprowadził pan wśród swoich aktorów egzamin na znajomość gwary?

Egzaminu nie było, ale jako osoba znająca śląską gwarę doskonale wyłapuję, kto dobrze mówi, a kto tylko stara się naśladować. Ja w swoim filmie postawiłem na naturszczyków, którzy sami pomagali mi uwiarygodniać napisane wcześniej przeze mnie dialogi. Lubię pracować z aktorami nieprofesjonalnymi, bo większość aktorów zawodowych ma przewrócone kompletnie w głowach. Niestety to jest zawód, który wypacza i mało kto jest na to odporny. Chodzi mi między innymi o pewną sztampę i rutynę, której nie toleruję na planie.

W książce na temat "Wojaczka" można znaleźć oryginalny tekst scenariusza, który napisał pan wspólnie z Maćkiem Mieleckim oraz listę dialogową gotowego już filmu. Te dwa teksty różnią się dość znacznie. Czy w przypadku "Angelusa" było podobnie?

Zdecydowanie tak. Odkryłem bowiem, że po iluś wypowiedzeniach zaczynam być głuchy na zapisane w scenariuszu słowa. Tracę kompletnie świadomość tego, co mówią na planie aktorzy. To trochę jest tak jak ze Słowem Bożym. Ludzie chodzą co niedzielę do kościoła i słuchają tego, co pada z ust księdza, ale kompletnie tego nie rozumieją. To jest raczej słuchanie pewnej melodii zdań, która jest pozbawiona treści. W takiej sytuacji przestaje to działać jako przesłanie, a zaczyna się ograniczać jedynie do rytuału. Tak samo dzieje się ze słowami zapisanymi w scenariuszu. Dlatego w tej chwili scenariusz służy mi raczej jako pewnego rodzaju ściągawka. Aktorzy wiedzą, co mają grać, a ja nie przypominam sobie danej sceny przez próbami. Patrzę na aktorów i słucham. Dzięki temu mam świeże spojrzenie na tekst oraz na ich grę.

Pochodzi pan z Katowic. Chciałem zapytać, czy w "Angelusie" znalazły ujście jakieś pańskie wspomnienia z tamtych czasów?

Urodziłem się w Stalinogrodzie przy ulicy Armii Czerwonej. Dzisiaj nie ma już tamtego miasta ani tamtej ulicy, ale dom, który tam stał, stoi nadal. Moje wszystkie filmy są z natury bardzo osobiste i tak jak w poprzednich moich obrazach również w "Angelusie" takie odnośniki się znajdują. Takie odnośniki znajdują się także w "Wojaczku". To jest niezwykle osobisty, wręcz autobiograficzny film. Wszystkie gesty i ruchy, które w filmie wykonuje Krzysztof Siwczyk, to nie są ruchy prawdziwego Wojaczka, ale to są moje gesty. Ten cały rytuał samotności jest moim rytuałem, który nawet w pewnym momencie zacząłem notować, łącznie z ruchami rąk i sposobem picia wódki i palenia papierosa z obu stron. Wojaczek był wprawdzie wówczas moim idolem, ale nigdy nie widziałem go na oczy, nie wiedziałem, jak się poruszał i zachowywał. Kiedy zacząłem się przygotowywać do "Wojaczka", nie starałem się nawet docierać do tych informacji, bo bardziej interesowało mnie to, jakie piętno inni ludzie wywierają na mnie niż samo szukanie obiektywnej prawdy, bo ta, jak wiadomo, nie istnieje. Co do wątków osobistych, to muszę przyznać, że bardzo trudno jest z taką propozycją wejść na jakikolwiek rynek. Dlatego ta relatywna wolność artystyczna, która jest w Polsce, stanowi wspaniały prezent, z którego należy korzystać.

Po projekcji "Angelusa" na festiwalu w Łagowie pojawiły się opinie, że jest to pierwszy udany film metafizyczny od czasu "Pikniku pod Wiszącą Skałą". Jak pan sądzi, dlaczego tak trudno jest nakręcić dobry film metafizyczny?

To bardzo trudne zagadnienie. To pytanie o strukturę wyrażenia niewyrażalnego. Szczerze mówiąc, to nie wiem, dlaczego komuś "Angelus" skojarzył się z "Piknikiem pod Wiszącą Skałą", bo to przecież zupełnie inne filmy. Być może ta analogia polega na tym, że Peter Weir mówi o niewyrażalnym przy pomocy peryfrazy, czyli omówienia. On nigdy nie nazywa rzeczy po imieniu, nigdy nie nazywa nienazwanego. Kluczowe słowo nigdy nie pada. Z kolei "Angelus" jest oparty na maksymalnym diapazonie, ponieważ sztuka dla mnie wyraża się właśnie w takim maksymalnym kontraście. W przypadku "Angelusa" jest to kontrast między przyziemnością, trywialnością życia, nawet zwierzęcością, a boskością. W pewien sposób wyraża się to w lodówce Teofila, który książki związane z ziemią trzyma na dolnych półkach, a związane z niebem na górnych.

Jak pan wpadł na pomysł zrealizowania filmu o janowskiej gminie okultystycznej?

Temat ten podsunął mi mój nieżyjący przyjaciel Ireneusz Siwiński (Współautor scenariusza "Angelusa" - przyp. red.), który znał moje zainteresowania ezoteryką i metafizyką. To właśnie on stwierdził, że to temat, którym powinienem się zająć. Zafascynował mnie pewnego rodzaju mistycyzm, który można znaleźć na Śląsku. Ten region jest znany przede wszystkim od strony industrialnej-partyjnej, a niewiele osób zdaje sobie z tego sprawę, że Śląsk jest również jednym z ważniejszych ośrodków duchowych na świecie.

W "Angelusie" janowscy okultyści czekają na znaki, które zapowiadają koniec świata. Przyzna pan, że w kontekście tego, co wydarzyło się w Ameryce 11 września przesłanie to nabiera specjalnego znaczenia.

Okultyści twierdzą, że rzeczywistość jest natury responsywnej, czyli jeśli coś wzywasz, to to przychodzi. Kino amerykańskie w pewnym momencie zaczęło mnożyć obrazy destrukcji Nowego Jorku. Nie od dzisiaj wiadomo, że zło jest bardziej fotogeniczne niż dobro. To Quentin Tarantino powiedział, że woli oglądać samochód wybuchający od samochodu parkującego. Być może te obrazy wpłynęły pośrednio na to, co stało się we wrześniu w Stanach Zjednoczonych.
Lech Majewski znów zdobywa serca publiczności w Stanach Zjednoczonych. Od kilkunastu miesięcy jego twórczość jest stale obecna w reprezentacyjnych galeriach w Ameryce. Wszystko po znakomitej retrospektywie w Muzeum of Modern Art w Nowym Jorku. Teraz przyszedł czas na Waszyngton. W weekend w prestiżowej National Gallery of Art rozpoczął się retrospektywny przegląd jego twórczości, w tym m.in. pełnometrażowe filmy katowickiego reżysera, producenta, pisarza, malarza i kompozytora. "Mimo że do sali mieszczącej 500 osób dostawiono dodatkowe krzesła, kilkuset widzów zostało odprawionych z kwitkiem. Towarzyszące projekcjom spotkania dowiodły, że ma on dużą grupę zwolenników. Świadczy o tym także dyskusja koncentrująca się m.in. na problematyce sztuki, estetyki i piękna." - donosił w poniedziałek polonijny "Nowy Dziennik". Ogromny i kompetentny artykuł o filmach Majewskiego (m.in. inspirowanym twórczością Grupy Janowskiej "Angelusie") opublikował też w poniedziałek prestiżowy "Washington Post".
Retrospektywa będzie pokazywana w National Gallery of Art przez kilka tygodni, natomiast wideoarty będzie można oglądać również później. Całorocznemu przeglądowi twórczości Majewskiego w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie patronuje Instytucja Filmowa Silesia-Film.(GW)
strona domowa Lecha Majewskiego

Brak komentarzy: